Głowa w górę. Z piasku. W górę. Widzę. Jasno, że aż lecą łzy.
Dobra. Wracam do siebie. Czucie się beznadziejnie jest sto
razy lepsze, niż nie czucie wcale. I nawet nie dlatego, że to oznacza, że
bieguny są dwa, a balans zawsze potrzebny. Po prostu. Taka jestem. Nie będę
uciekać w twisty buddyzmu (to już było, haha). Nie będę uciekać od siebie. Bo
jak mogę nie słuchać siebie? To zupełnie nie-ok. Ktoś tam mnie kocha, prowadzi.
I co, mam powiedzieć na to: „nie, self, sorry, to dla mnie za dużo”? Nie.
Powiem - jestem, bring it. Tak, pozwolę. Detachment trip nie pójdzie na marne. Tak,
poddam się. Ale inaczej. Poddam się „w” a nie „obok”. Nie po to tu przyszłam,
żeby patrzeć z „obok”.
Nawet, jeśli ze środka zrozumiem mniej. Nawet, jeśli jakość
przeżywania będzie zmienna. To będzie. Doświadczę. I nie mówię tego wcale z
punktu „czuję się świetnie, nie chcę tego przegapić”. Mówię to z punktu „yyy…
no… MOGŁABYM się czuć lepiej”. Ale… zacznę z tego punktu.
Komentarze
Prześlij komentarz